Czasami napad na bank jest tak zuchwały, że narasta wokół niego masa tajemnic działających na wyobraźnię mas. Dzieje się tak zwłaszcza, gdy sprawcy nie zostają (podobno) złapani, a łup odnaleziony. Jednym z takich skoków była kradzież zawartości skrytek depozytowych z placówki Lloyds Bank przy londyńskiej Baker Street.
Gdyby Sherlock Holmes istniał naprawdę i żył Wielkiej Brytanii anno domini 1971, może pomógłby londyńskiej policji w wyśledzeniu wyjątkowo zmyślnych złodziei, którzy włamali się do banku stojącego przy tej samej ulicy, co książkowy dom słynnego detektywa. Dość powiedzieć, że przebieg przestępstwa przypominał jedną z literackich przygód Holmesa pióra sir Arthura Conan Doyle’a. Tak się jednak nie stało, a napad na Lloyds Bank stał się źródłem niezliczonych miejskich legend i domysłów. Zacznijmy jednak od faktów.
Rozmowa kontrolowana
Jest 11 września 1971 roku, dochodzi godzina 23.00. Robert Rowland to skromny lokator mieszkania na piątym piętrze kamienicy przy Wimpole Street w dzielnicy Westminster. Pan Rowland jest radioamatorem i prawie każdy wieczór spędza przy swojej radiostacji. Około godziny 23.15 słyszy w eterze rozmowę, która brzmi jakby złodzieje komunikowali się ze swoją szpicą. Na podstawie siły sygnału jest w stanie ustalić, że napad na bank – jak wynika z konwersacji złodziei – ma miejsce jakieś 10 mil od umownego centrum Londynu, czyli Charing Cross. Rowland niezwłocznie zawiadamia Londyńską Policję Metropolitarną, która… nie traktuje go poważnie. Nagrywa więc rozmowy sprawców na taśmę i ok. 1.00 w nocy dzwoni bezpośrednio do głównej siedziby policji, czyli New Scotland Yardu. Dopiero wtedy służby uznają, że warto zainteresować się sprawą i wysyłają do niego patrol. Policjanci przesłuchują nagranie i nie mają wątpliwości, że to dowód napadu, ale okazuje się, że złodzieje nie są głupi – nazwa banku nie pada ani razu, a bez tego trudno ustalić miejsce przestępstwa.
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie
Mija godzina 2.00, gdy na ulice stolicy Wielkiej Brytanii wyruszają samochody pelengacyjne, aby namierzyć nadajnik używany przez rabusiów. Policjanci sprawdzają 750 banków. Docierają też pod drzwi oddziału Lloyds Bank przy Baker Street, ale są one nienaruszone. Mundurowi oceniają, że nie dzieje się nic podejrzanego. W tym czasie złodzieje szykują się już do opuszczenia budynku. Dopiero rano pracownicy banku odkryją, że właśnie ta placówka była celem zuchwałego skoku.
Sprawcy nie naruszyli drzwi wejściowych, bo wcale nie musieli tego robić. Do banku dostali się podkopem o długości 15 metrów, który prowadził od nieczynnego sklepu z pasmanterią skórzaną Le Sac do skrytki depozytowej w banku. Pomiędzy placówką Lloyds a Le Sac mieściła się smażalnia kurczaków, której pracownicy nic nie słyszeli, bowiem tunel drążono tylko w weekendy. Złodzieje przy pomocy lancy termicznej przebili się przez podłogę z żelbetonu (nie była podłączona do alarmu) i weszli do banku. Ogołocili prawie 260 skrytek z gotówki, biżuterii, papierów wartościowych i innych przechowywanych tam kosztowności. Łącznie ich łupem padło blisko 3 mln ówczesnych funtów, czyli grubo ponad 30 mln według dzisiejszej wartości. Tyle fakty.
Teraz czas na domysły i teorie spiskowe. Sprawców napadu nigdy nie odnaleziono, podobnie jak zrabowanych pieniędzy. Jedna z miejskich legend mówi, że złodzieje pracowali na zlecenie brytyjskich tajnych służb. Otóż kontrwywiad MI5 zlecić miał im kradzież zawartości jednej ze skrytek, gdzie znajdowały się ponoć kompromitujące zdjęcia jednego z członków rodziny królewskiej. Twórcy filmu „Angielska robota”, który przedstawia mocno fikcyjną historię napadu, poszli właśnie tym tropem, sugerując, że chodziło o zdjęcia topless księżniczki Małgorzaty (siostry królowej Elżbiety II).
Zagadki nigdy nie rozwikłano
Zwolennicy tej teorii utrzymują, że MI5 zagwarantowała sprawcom, których miała już wykryć policja, zwolnienie od jakiejkolwiek odpowiedzialności karnej w zamian za zdjęcia i milczenie.
Inna miejska legenda mówi, że coś (ale co?) musiało być na rzeczy z udziałem „tajniaków” w napadzie, bowiem władze miały rzekomo wydać tzw. nakaz D-Notice, który zakazuje mediom informować o jakimś wydarzeniu ze względu na bezpieczeństwo narodowe (forma cenzury urzędowej). Sam radioamator Rowland miał po latach utrzymywać, że policja zmusiła go do milczenia przed prasą, chociaż jego zdaniem chodziło raczej o chęć ukrycia niekompetencji służb mundurowych, niż o „grę wywiadów”. Tyle tylko, że nie jest to prawda, bowiem D-Notice w tej sprawie nie wydano, brytyjskie gazety sporo pisały o napadzie i postępach w śledztwie. Co więcej, kilka miesięcy po napadzie gazety doniosły nawet o skazaniu na kary kilkuletniego więzienia grupy mężczyzn oskarżonych o napad na jakiś bank. Pojawiły się głosy, że byli to właśnie sprawcy skoku na Lloyds Bank (tak utrzymywał reporter „The Times”), a nie udało się jedynie aresztować mózgu całego przedsięwzięcia, którym miał być rzekomo londyński diler używanych samochodów. Niemniej jednak do dziś zwykło się sądzić, że sprawcy skoku nigdy nie wpadli w karzące ręce sprawiedliwości. Można mieć jedynie pewność, że na zawsze przepadł łup.
Atmosfery tajemniczości całej sprawie dodawało, że nikt nie zgłosił się po rzeczy, które złodzieje wypruli ze skrytek, ale nie zdołali ze sobą zabrać. Podobno cała brytyjska śmietanka trzymała w tym banku przedmioty, do których nie wypadało przyznawać się przed policyjnymi plebejuszami.
Wydaje się jednak, że rzeczywistość jak zwykle jest prostsza i bardziej przyziemna od fikcji. Złodzieje mieli po prostu szczęście, że ich skomplikowany plan się powiódł, a policja postanowiła spuścić na drzewo osobę donoszącą o trwającym przestępstwie. Przed wpadką uratowało ich też rutyniarstwo funkcjonariuszy, którzy uznali, że złodzieje mogą do banku wejść tylko przez drzwi frontowe, a skoro są one w zamknięte – wszystko w porządku.
Tajne służby, ród Windsorów, islamski radykał (który – jak utrzymują filmowcy – chciał też zdobyć nagie fotki księżniczki Małgorzaty) – ich zaangażowanie w napad miało miejsce pewnie tylko w wyobraźni prasy i domorosłych tropicieli sensacji. Jednak czy aby na pewno?